Los Angeles

Jak już jesteśmy przy Kalifornii, zanim przejdziemy do szczegółowej relacji z Las Vegas, zróbmy mały przerywnik na krótkie podsumowanie z naszego pobytu w Los Angeles z okazji Dnia Niepodległości!

Długi weekend w USA to rzadkość, więc jak już się nadarzy okazja do dłuższego urlopu to zbrodnią byłoby jej nie wykorzystać. W zeszłym roku amerykański Dzień Niepodległości obchodziliśmy w Seattle, podziwiając pokaz sztucznych ogni nad jeziorem Union. W tym roku zdecydowaliśmy się na odwiedziny w mieście, które do tej pory znaliśmy tylko z perspektywy lotniska.

Los Angeles zaskoczyło nas bardzo pozytywnie, ale chyba najbardziej zaskoczyła nas w nim pogoda! Spodziewaliśmy się wysokich temperatur nie tylko za dnia, ale i nad ranem oraz w nocy. Jak się okazało, poranki w LA bywają mgliste i pochmurne, a noce rześkie i chłodne.

Last but not least – Chevy Camaro

Pierwszy punkt na naszym planie, zaraz po wylądowaniu to wypożyczenie samochodu. To nasza trzecia wyprawa z wynajmowanym autem, więc czas najwyższy na przetestowanie trzeciego z amerykańskich muscle carów, Chevroleta Camaro. Ci, co znają się na samochodach tak, jak ja mogą kojarzyć go z filmu Transformers, gdzie występował jako uroczy Bumblebee!

Na nasze szczęście w wypożyczalni został już tylko jeden Camaro. Jak się okazało w mocniejszej wersji 2SS. Gdybym wiedziała co mnie czeka, kupiłabym zawczasu kołnierz ortopedyczny! Nawet niewielkie dociśnięcie gazu przypominało start rakiety. Szybko ustaliliśmy, że mam się oprzeć o zagłówek, gdy tylko usłyszę: “Crew, get ready for take-off”.

Jak się domyślacie, większość czasu prowadził Kuba. Miał z tego zdecydowanie większy fun! Szczerze mówiąc, z czasem to polubiłam te nasze “starty” i sama byłam ciekawa, jak to jest na fotelu “kapitana”. W końcu i ja się doczekałam! Wersja 2SS bardzo przypadła nam do gustu. Jest wyposażona we wszystko, co tylko może przyjść do głowy, 10-stopniowa automatyczna skrzynia biegów, start z przycisku, automatycznie ściemniane i opuszczane do cofania lusterka, kamera cofania, regulowane tryby jazdy, z których ustawienia “track” nawet raz nie włączyliśmy. A szkoda, bo to auto ma opcję launch-control, która pozwala ruszyć z miejsca z maksymalnym możliwym przyspieszeniem, bez zerwania przyczepności. Przydatne, bo to auto z napędem na tył i wciśnięcie gazu do deski skutkowało piskiem opon pomimo automatycznej skrzyni. A już mega ciekawym rozwiązaniem jest funkcja heads-up display. W trakcie jazdy, prędkościomierz i parę innych danych pojawiają się nad końcem maski niczym hologram. Oprócz tego, nasz Chevy miał zainstalowany system wykrywania pojazdów znajdujących się wokół. Trochę nadgorliwy, bo przy naszym dynamicznym stylu jazdy ostrzegał nas o innych autach kilkukrotnie. Sygnalizacja ostrzegawcza była również w bocznych lusterkach i informowała nas czy w martwej strefie ktoś się nam nie chowa. Powinni to instalować w każdym muscle car (nic z nich nie widać!).

W ogóle to na początku nie mogłam pozbyć się wrażenia, że chyba ten nasz Chevy ma dziurę w wydechu. Takie same dźwięki wydawał mój Orzeszek (Ford Ka, już pewnie ŚP), jak miał dziurę. Jak się okazało, Camaro dziury nie miał i w dodatku jest bardzo dobrze wyciszony wewnątrz. O tym, jak bardzo hałasuje na zewnątrz, przekonałam się stojąc obok samochodu, gdy Kuba odpalił silnik. Ryk, jaki się z niego wydobył, aż przyprawił mnie o ciarki! Biedni Ci ludzie co nas zastawili na parkingu czekając na miejsce. Akurat stali centralnie w poprzek wydechu…

Poza oczywistymi bajerami, przyciągającym oko agresywnym wyglądem i niewyobrażalną dla mnie do tej pory, mocą 455 KM, jazda nim to niesamowita frajda zwłaszcza, gdy trzeba sprawnie zmienić pas i przyspieszyć. Niestety, pomimo wszystkich zalet muszę przyznać, że jazda po ruchliwych ulicach nie należy do najłatwiejszych. Widoczność z przedniej szyby można porównać do tej z jazdy czołgiem. Boczny narożnik przysłania jakichkolwiek pieszych, którzy próbują w ostatniej chwili wejść na pasy. No i parkowanie również nie było moją ulubioną rozrywką. Kuba radził sobie znacznie lepiej, ale nie ukrywajmy kamery cofania są tu niezbędne!

Malibu

Jak tylko odebraliśmy auto, nie marnując czasu ruszyliśmy na podbój południowo-zachodniej części Los Angeles, a w zasadzie jego przyległości. Jadąc wzdłuż wybrzeża zostaliśmy zaskoczeni widokiem oceanu, którego ryk fal słychać już z ulicy. Nasz kolejny punkt na trasie to Malibu.

Plaża robiła się coraz węższa, a częste wzniesienia pozwalały nam podziwiać widok na skąpane w popołudniowym słońcu fale, z hukiem rozbijające się o brzeg lądu. W końcu na naszej drodze pojawił się znak Malibu. Po obu stronach drogi, co jakiś czas pojawiały się eleganckie bramy wjazdowe, otoczone idealnie przystrzyżonym żywopłotem lub egzotycznymi roślinami. Jak podejrzewamy, prowadzą do willi znanych osobistości Hollywood. Jadąc dalej napotykaliśmy skupiska aut zaparkowanych przy drodze. To dzikie parkingi pod wejściami na plaże. Sznury aut ciągnęły się wzdłuż drogi na kilometr. Niestety, jak się okazało, każde zejście na plażę wyglądało dokładnie tak samo, otoczone niekończącym się sznurem aut. W końcu dziś 4 lipca i w dodatku początek długiego weekendu.

Zajechaliśmy do restauracji w widokiem na ocean, gdzie wciąż wyło słychać ryk fal załamujących się na piaszczystym brzegu Malibu. Zeszliśmy na dół stromym zejściem prowadzącym na małą uliczkę.

Po jej drugiej stronie, tuż przed linią brzegową stał rząd eleganckich willi. Znak przed wejściem na plażę przypominał, że plażowicze proszeni są o spędzenie na plaży maksymalnie 15 minut. Zapewne, zapis ten ma chronić prywatność i spokój mieszkańców tych wartych miliony domów. Wąskim przejściem między willami zeszliśmy na piaszczysty brzeg.

Respektując spokój mieszkańców ruszyliśmy w drogę powrotną do Santa Monica. Umyślnie wybraliśmy trasę na około, aby podziwiać okoliczne plaże i domy z podjazdami stojące wzdłuż drogi. Zrobiliśmy również mały postój na kawę i lody. Polecam, przepyszne! Zwłaszcza te o smaku mojito!

Santa Monica

W Santa Monica najbardziej popularne miejsca do odwiedzenia to promenada i molo. Oba zawsze zatłoczone, ale to co się działo na molo 4 lipca przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Tłum ludzi to za mało, żeby opisać liczbę osób, która przeszła przez molo tego dnia.

Santa Monica Pier

Santa Monica Pier to rozrywkowe molo, zlokalizowane na publicznej, bardzo szerokiej plaży. Są tu restauracje, bary, kawiarnie, małe wesołe miasteczko i symbol tego miejsca, Ferries Wheel. Pełno tu artystów i drobnych sklepikarzy sprzedających świeże mango i churros (meksykańskie słodkie ciasteczka). W Santa Monica fajerwerki były zabronione. W zamian, miasto zorganizowało pokaz światła na kole, które lśniło tego dnia w kolorach USA.

Venice Beach

Naszym celem na ten wieczór była plaża Venice. Miejsce zlokalizowane bardzo blisko Playa Del Rey, gdzie odbywał się pokaz sztucznych ogni. Wenecja znana jest ze swojego artystycznego ducha. To miasto plażowe tętniące życiem. Przyciąga ulicznych artystów, których murale można podziwiać na okolicznych budynkach. Jest tu również skate park i siłownia na świeżym powietrzu.

Korki i zamknięte ulice zmusiły nas to szukania nietuzinkowego środka transportu. Okazuje się, że elektryczne hulajnogi to bardzo popularny sposób przemieszczania się po plażowych miejscowościach wokół LA. Na hulajnogach można jeździć tu tylko po ulicach. Są do tego specjalnie wyznaczone ścieżki rowerowe. Moje pierwsze wrażenie to, że jest niesamowicie niestabilna i ma niezłego kopa na starcie. Jak się domyślacie, to niezbyt dobre połączenie dla kogoś, kto pierwszy raz jedzie na hulajnodze, pierwszy raz na ulicy i pierwszy raz w nieznanym mieście. Muszę przyznać, że moje ręce już dawno nie były tak mokre ze stresu. Dojechanie do Venice zajęło nam mniej niż pół godziny.

Life is either a daring adventure or nothing at all” – Helen Keller

Dotarłszy na miejsce mieliśmy dosłownie chwilę na znalezienie dobrego punktu na oglądanie pokazu. Weszliśmy głębiej na plażę, gdzie od jakiegoś czasu trwała już zabawa. Z okolicznych domów dobiegała muzyka, a gdzieniegdzie strzelały już drobne fajerwerki. Gdy wybiła 21:00 w wielu miejscach na horyzoncie rozbłysły sztuczne ognie.

Dzień Niepodległości w USA to święto federalne upamiętniające Deklarację Niepodległości Stanów Zjednoczonych, którą ogłoszono 4 lipca 1776 roku. Od tego dnia trzynaście amerykańskich kolonii nie było już pod władaniem Wielkiej Brytanii. Stały się zjednoczonymi, wolnymi i niezależnymi stanami.

Wracając z Venice Beach przeszliśmy się malowniczą okolicą inspirowanych weneckim stylem kanałów otoczonych nowoczesnymi domami. Dekoracje ze świateł i lampionów zawieszone na domach i drzewach wokół kanałów sprawiają, że nawet po zmroku ta okolica wygląda jak z bajki.

Następnego dnia rano wybraliśmy się na wczesny spacer na molo w Santa Monica. Wystraszeni nieco wczorajszym tłumem, chcieliśmy pobyć w tym miejscu zdała od gwaru turystów. Siedząc przy porannej kawie obserwowaliśmy jak na molo przybywają pierwsi sklepikarze, otwierają sklepy i budki, aby zacząć kolejny dzień, gotowi na pierwszą falę turystów.

Trafiliśmy na czas, gdy słońce o poranku było jeszcze schowane głęboko za chmurami i poranną warstwą mgły. Rześkość poranka znakomicie nastroiła nas na kolejny dzień zwiedzania.

Po krótkim spacerze wzdłuż plaży skierowaliśmy się w stronę Santa Monica 3rd Street Promenade. To zamknięty dla ruchu ulicznego deptak otoczony szeregiem sklepów, restauracji i kawiarni. Nocą udekorowany tysiącem światełek migoczących nad głowami przechodniów. Znakomite miejsce na wieczorny spacer, ale i na popołudniowy relaks z kawą w ręku.

Wróciliśmy do hotelu. Spakowani czekaliśmy na auto. W tym miejscu wypada jeszcze opowiedzieć nieco o parkingach w Kalifornii. W ogóle, w całym USA wciąż cieszą się sporą popularnością tzw. valet parking, czyli parking, na którym powierza się zaparkowanie auta parkingowemu, zwanemu tu waletem. W zasadzie ma to być wygodne, że nie musisz samemu szukać miejsca do zaparkowania, ale często bywa niepraktyczne. No chyba, że ktoś bardzo nie lubi parkować wielkim autem na bardzo małej przestrzeni. Kolejną wadą tego typu usługi jest jej cena. Zwykle trzeba dodatkowo zapłacić za odstawienie auta 3 metry dalej. Często, niestety okazuje się, że nie mamy wyjścia, bo innego parkingu nie ma. Tak też było w przypadku restauracji, w której jedliśmy obiad po drodze do Malibu. Koszt parkingu to $12, ale za to jak zobaczyłam ten parking to się ucieszyłam, że nie ja będę musiała się tu męczyć.

Podobnie sprawa wyglądała w hotelu w Santa Monica, który zlokalizowany jest w samym centrum, tuż przy promenadzie i w bliskiej odległości od plaży. Jak się okazało, samochody parkowane są w oddzielnym budynku. Zaczęliśmy się martwić czy przypadkiem w żartach o waletach „pożyczających” auta na napady na bank czy inne szemrane akcje, nie leży ziarnko prawdy. Gdy odbieraliśmy auto manager hotelu uraczył nas żarnikiem, że musimy poczekać, aż walet wróci z zakupów! Zerknęliśmy na licznik kilometrów i poziom paliwa. Jakoś nam te liczby nie do końca pasowały, ale jak było naprawdę to już pozostanie słodką tajemnicą!

Jest i nasze autko!

Odebraliśmy samochód i ruszyliśmy w drogę do UCLA (University of California Los Angeles). Uniwersytet Kalifornijski został powołany do życia w 1881 roku. Jego kampus i zabytkowe budynki są warte chociaż krótkiej wycieczki po schludnie utrzymanym terenie i bibliotece uniwersyteckiej Powell Library. Prowadzą do niej niekończące się rzędy schodów. Warto jednak było się przemóc, nawet w taki upał i wspiąć się na górę. Nasz wysiłek został wynagrodzony pięknym widokiem na dolny plac kampusu. Poza tym, niektórzy obok nas mieli zdecydowanie gorzej. Akurat w tym samym czasie (wczesnym popołudniem!) jacyż szaleńcy zorganizowali sobie trening i wbiegali po schodach czas.

My schowaliśmy się w chłodnym wnętrzu biblioteki Powell Library.
Royce Hall

Royce Hall został zbudowany w 1929 roku jako jeden pierwszych budynków na terenie kampusu UCLA. Royce Hall działa obecnie, nie tylko jako pomnik bogatej przeszłości kulturalnej Los Angeles, ale także jako portal do przyszłości, służąc za intelektualne i artystyczne centrum sztuki. Swoją nazwę otrzymał od nazwiska amerykańskiego filozofa Josiah Royce’a, który pochodził z Kalifornii, jednak nigdy nie uczył się, ani nie wykładał na UCLA. Natomiast, już za życia był czczony przez wielu w sferze akademickiej i wyróżniał się wśród innych naukowców swoich czasów. Spędził większość swojego życia studiując i pisząc historię, szczególnie amerykańskiego Zachodu.

Beverly Hills

Następny przystanek na naszej trasie to Beverly Hills i słynna Rodeo Drive. To ulica, która skupia luksusowe butiki i hotele. Tu otworem stoją sklepy najbardziej pożądanych na świecie marek. Wygląda na to, że czasy, gdy w filmie Pretty Woman Julia Roberts została wyrzucona z jednego z drogich butików, właśnie na Rodeo Drive, najwyraźniej przeminęły. Dzisiaj domy mody same zabiegają o klientów i przyciągają turystów eventami odbywającymi się wewnątrz ich sklepów. Do wielu z nich prowadziły długie kolejki chętnych na zwiedzenie bogatych wnętrz i przymierzenie unikatowych kreacji. Generalnie cała okolica kipi przepychem. Na ulicach stoją zaparkowane Rolls Royce reklamujące marki i zachęcające kolejnych turystów do skuszenia się na nietuzinkowe zakupy.

Rodeo Drive
Sklep Luis Vuitton zorganizował tego dnia wystawę dla klientów. W tle widać kolejkę chętnych do wejścia.
Po drugiej stronie ulicy kolejne centrum handlowe, Two Rodeo Drive. Zaprojektowane w stylu europejskim z brukowanym chodnikiem, lampami ulicznymi i zawieszonymi na nich kwietnikami.
Południowy koniec europejskiego Two Rodeo Drive z fontanną i złotym napisem Via Rodeo.

Po drugiej stronie ulicy hotel Beverly Wilshire. Jeden z najstarszych hoteli w Beverly Hills. Zbudowana w 1928 roku legendarna posiadłość służyła jako dom dla wielu znanych osobistości, w tym Johna Lennona i Elvisa Presley’a. Dziś jest nazywany „hotelem Pretty Woman”, ponieważ stanowił tło dla scen z tego właśnie filmu.

My, już tradycyjnie skończyliśmy długi spacer w jednej z lokalnych restauracji. Nasz wybór padł na miejsce położone tuż nad fontanną i złotym napisem Via Rodeo. Po posiłku zrobiliśmy sobie kilka zdjęć przy napisie. Przyznam, że nie jest łatwo przebić się przez tłumy turystów, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z napisem.

Z kawałkiem złotego napisu Via Rodeo!

Na koniec oczywiście musiał być obowiązkowy postój na deser. Niedaleko Rodeo Drive jest lodziarnia, w której płaci się od wielkości wafelka, a nie liczby kulek lodów. W wybranym przeze mnie mieściło się do 6 różnych smaków. Lody nie są nakładane w gałkach, ale w płatkach. Po nałożeniu wszystkich smaków powstaje piękny kwiatek o płatkach w przeróżnych kolorach i smakach. Mniam!

Long Beach

Dzień dobiegał końca. Nasyceni porcją lodów i przepychu na Rodeo Drive, ruszyliśmy do naszego kolejnego hotelu. Już dawno wiedzieliśmy, że jak tylko uda nam się wyrwać do Los Angeles to obowiązkowo choć jedną noc musimy spędzić na pokładzie Queen Mary.

Z Queen Mary w tle.
Zachód słońca na Queen Mary

Ten ogromny następca Titanica stoi na stałe zadokowany w porcie Long Beach. Został zbudowany w Szkocji przez firmę Cunard Line. Jej zarząd postanowił nazwać statek zgodnie z dotychczasową tradycją wybierając nazwę kończoną się na -ia. Członkowie zarządu zdecydowali nazwać statek Queen Victoria, po babci króla Jerzego V, królowej Wiktorii. Protokół wymagał uzyskania zgody króla. Legenda głosi, że gdy dyrektorzy Cunard zwrócili się do króla Jerzego o zgodę na nazwanie statku w hołdzie największej królowej angielskiej (myśląc o królowej Wiktorii), król ponoć odpowiedział: „Moja żona (Queen Mary) będzie zachwycona, że nazwałeś statek po niej”. To tylko jedna z wielu anegdot, które można usłyszeć podczas wycieczki z przewodnikiem po pokładzie Queen Mary.

Szalupy ratunkowe.

Swoją morską przygodę Queen Mary rozpoczęła 26 września 1934 roku jako największy i najszybszy liniowiec w tamtych czasach. Od tamtej pory pełniła nie tylko rolę statku turystycznego, ale również pod osłoną nocy przewodziła tysiące żołnierzy na front podczas drugiej wojny światowej. W dniu 31 października 1967 roku Królowa Mary wyruszyła w swój ostatni rejs, docierając do Long Beach w Kalifornii 9 grudnia 1967 roku. Od tamtej pory południowa Kalifornia jest jej domem. Queen Mary jest obecnie pływającym hotelem i znaną atrakcją turystyczną. Od czasu swoich wielkich podróży została wyremontowana i przystosowana do przyjmowania gości, organizowania imprez, przyjęć i wesel.

Queen Mary z klocków Lego.
Bye bye Queen Mary!

Po zwiedzaniu pokładu Queen Mary wybraliśmy się na spacer po plażach Long Beach. Stąd mogliśmy podziwiać statek w całej okazałości. Na zdjęciu poniżej widać, jak rozwój technologii wpłynął na zmiany w projektowaniu wielkich liniowców. Obecnie są w stanie pomieścić dużo więcej pasażerów niż dawniej.

Widok z plaży w Long Beach na Queen Mary i jej nowoczesnego następcę.

Następny punkt na naszej trasie to zakupy w sklepie Los Angeles Lakers w El Segundo i Fashion District w LA. Nowy sklep Lakersów ma w ofercie niemalże wszystko. Od czapek, przez koszulki i bluzy, aż po psie szelki i otwieracze do piwa.

Sklep Lakersów był stosunkowo krótkim postojem, natomiast spacer po dzielnicy modowej (Fashion District) to zupełnie inna sprawa. Moim celem było odwiedzenie kilku sklepów z materiałami. Już na długo przed wyjazdem słyszałam, że można tu upolować duże przeceny. Wbrew zachwytom innych, mnie to miejsce nie powaliło na kolana, ale zakupy i tak zrobiłam! 😀

Jak to mówią osiołkowi w żłobie dano….

Zbyt duży wybór, a zbyt mało czasu na obejrzenie wszystkiego sprawił, że musiałam podjąć męską decyzję o odwrocie. Kuba w tym czasie z anielską cierpliwością snuł się w poszukiwaniu ławki, a dla rozrywki robił mi zdjęcia. To ostatnie pewnie podpisałby moimi własnymi słowami, że nie ma tu koloru, którego szukam!

Griffith Observatory

Na wieczór zajechaliśmy do Pasadeny, gdzie spędziliśmy trzecią noc naszej wyprawy. Zanim jednak poszliśmy spać, chcieliśmy odwiedzić Obserwatorium Griffitha. Obserwatorium znajduje się na wzgórzu z pięknym widokiem na znak Hollywood. Warto się tu wybrać choćby dla panoramy Los Angeles. Do obserwatorium można dojechać drogą, która prowadzi przez Park Griffitha. Jeśli ktokolwiek wybiera się tu na wieczór musi uzbroić się w cierpliwość. Do wjazdu, szczególnie wieczorami prowadzą gigantyczne kolejki. Niestety, my wybraliśmy się w najgorszym momencie, gdyż nawet nie udało nam się wjechać na parking. Następnego dnia rano spróbowaliśmy ponownie. Tym razem z powodzeniem, ale nawet tuż po otwarciu kłębią się tu tłumy turystów. Czy aby niektórzy nie zostają tu na noc?

Griffith Observatory
W dole widać migoczące światła Los Angeles.

G. J. Griffith, inwestor i businessman, który zasłynął ze swych hojnych darowizn dla miasta Los Angeles oraz niechlubnego incydentu, w którym postrzelił swoją żonę. Historia przyczyn tego wydarzenia jest dość niejasna. Wiadomo jednak, że proces o próbę morderstwa ujawnił, że uchodzący za abstynenta G. J. Griffith cierpiał na urojenia i krótko mówiąc był pijakiem. Po odsiedzeniu 2 letniego wyroku powrócił do działalności filantropijnej i ponownie złożył miastu propozycję sfinansowania budowy teatru i centrum edukacyjnego. Ostatecznie po jego śmierci w 1919 roku większość z jego majątku przeznaczono zgodnie z jego wolą na budowę Greckiego Teatru oraz Obserwatorium.

Na samym wejściu wita nas wahadło Foucaulta, będące pierwszym przedmiotem, który posłużył do zobrazowania ruchu obrotowego Ziemi. Przy użyciu wahadła stwierdzono, że płaszczyzna wahań dokonuje wolnego obrotu w kierunku ze wschodu na zachód względem powierzchni Ziemi. Francuski fizyk J. B. L. Foucault, uwzględniając fakt, że płaszczyzna wahań wahadła nie ulega zmianie w przestrzeni, jako pierwszy wykonał to doświadczenie, udowadniając w ten sposób istnienie ruchu obrotowego Ziemi. Gdyby zaś Ziemia była nieruchoma, wahadło dokonywałoby swych wahań w płaszczyźnie nie zmieniającej swego położenia względem powierzchni Ziemi.

Wewnątrz obserwatorium znajduje się również wiele innych interesujących wystaw i prezentacji multimedialnych, które w bardzo przystępny sposób tłumaczą skompilowane prawa fizyki oraz ciekawostki na temat powstania wszechświata. Można zobaczyć zdjęcia powierzchni słońca oraz poznać historię powstania współczesnych teleskopów. Na terenie Obserwatorium znajduje się również teleskop Zeissa, przez który turyści mogą samodzielnie spoglądać w oddalone o lata świetlne gwiazdy. Nam za dnia pozostało jedynie podziwianie spowitej w porannej mgle panoramy Los Angeles.

Czas w obserwatorium płynie zbyt szybko. Przed przyjazdem tutaj przeczytaliśmy, że na zwiedzenie tego miejsca oraz Walk of Fame można przeznaczyć 2 godziny. Niestety, nasza ciekawość sprawiła, że pierwsze dwie godziny zajęło nam zwiedzenie jednej trzeciej wystaw dostępnych w Obserwatorium. Jeśli planujecie zwiedzanie obserwatorium to warto poświęcić na nie kilka godzin i zostać do zachodu słońca. Po zmroku odsłania się kopuła nad teleskopem Zeissa i jeśli pogoda pozwala można rzucić okiem w dalekie przestworza. Oczywiście najpierw trzeba odstać swoje w kolejce. Griffith Observatory to jedna z najbardziej zatłoczonych atrakcji turystycznych w Los Angeles.

The Walk of Fame

Prosto z Griffith Observatory ruszyliśmy do równie zatłoczonego miejsca. Hollywood w dużej mierze składa się z małych uliczek, przy których stoją eleganckie wille z podjazdami, ale to nie wszystko. Hollywood ma również swoje Downtown, które może nie jest tak wyszukane jak willowe osiedla, ale również budzi zachwyt turystów, a już na pewno fanów hollywoodzkich gwiazd. Mowa oczywiście o słynnej Alei Gwiazd (The Walk of Fame), która składa się z ponad 2600 pięcioramiennych gwiazd, wykonanych z różowego lastryko i mosiądzu, osadzonych w chodnikach wzdłuż 15 bloków Hollywood Boulevard i trzech bloków Vine Street. Nam nie udało się obejść ich wszystkich. Upał i tłum ludzi skutecznie odstrasza najbardziej zagorzałych fanów. Zrobienie sobie zdjęcia z którąkolwiek z gwiazd w niedzielę w środku dnia to nie lada wyzwanie. Gwaru dodają sklepikarze i organizatorzy wycieczek po Hollywood. Weszliśmy na chwilę do jednego ze sklepów z pamiątkami, aby przy chłodzie klimatyzacji wręczyć sobie po statuetce Oscara.

W końcu udało nam się dobrnąć do końca obranej trasy i pozostało nam już tylko ruszyć do ostatniego punktu programu, a mianowicie do Universal Studios.

Universal Studios

Załapaliśmy się na popołudniowe, tańsze bilety z ekspresowym wejściem, dzięki czemu ominęliśmy wszystkie kolejki. Ku naszemu zaskoczeniu w mniej niż 4 godziny zaliczyliśmy niemalże wszystkie najważniejsze atrakcje. No, z wyjątkiem The Walking Dead, który był już zamknięty. Z nas dwojga żałuje tylko Kuba, a ja odetchnęłam z ulgą.

Universal Studios oferuje dużo atrakcji dla małych i dużych, ale najciekawszą dla nas była wycieczka z przewodnikiem po planach filmowych i halach dźwiękowych, które faktycznie były wykorzystywane w wielu znanych nam filmach. Wycieczka uwzględniała nie tylko safari po gotowych scenach filmowych, ale również atrakcje niczym w kinie. Do stworzenia efektów użyto ruchu, zapachów, wody (miejmy nadzieję), dźwięków i technologii 3D. W pewnym momencie nasz wagonik utknął w samym centrum walki T-Rexa z King Kongiem, a innym razem rozstaliśmy uwięzieni w podziemiach metra podczas trzęsienia ziemi w Nowym Jorku. Emocji było co nie miara, ale dzieci to były przerażone! Jeszcze na koniec zostaliśmy oblani wydzieliną T-Rexa! Niektórzy naprawdę skończyli tę wyprawę mokrzy.

A już na pewno zmoknąć można w trakcie pokazu WaterWorld (Wodny Świat), którego fabuła i sceneria została zaczerpnięta z kultowego filmu z Kevinem Costnerem o tym samym tytule. Oprócz inscenizowanych pokazów, park rozrywki Universal Studios oferuje również tematyczne kolejki “górskie”. Użyłam cudzysłowu, gdyż niektóre z nich nawet nie ruszyły się z miejsca. Za wszystkie wrażenia ruchu, spadania i uderzania odpowiadały efekty 8D.

Wielką popularnością cieszył się również zamek Hogwart. Jego replika oraz wierna kopia wioski Hogsmeade przeniosły nas do krainy Harrego Pottera. Aktualnie dostępne są 3 atrakcje, z czego najciekawszą była kolejka przez najczarniejsze tajemnie z książki i filmu. Niestety, nie przewidziałam udziału Aragoga, gigantycznej tarantuli i jego potomstwa. Całe szczęście, schowane gdzieś głęboko resztki mojej świadomości podpowiadały, że to tylko sztuczny pająk, ale moje ciało krzyczało: Błagam tylko niech ten wagonik nie podjeżdża bliżej! Podobnie jak filmie, wyglądało to bardzo realistycznie.

Najmłodsi turyści też znajdą coś dla siebie. W ofercie parku dostępne są kolejki inspirowane filmami Kung Fu Panda, Minionki oraz Simpsonowie. Naszym zdaniem warto się wybrać na wszystkie. Każdy znajdzie tu coś dla siebie!

Już chyba wszyscy przywykliśmy, że w świecie show biznesu zanim się dojdzie do wyjścia trzeba przejść przez szereg finalnych atrakcji, które mogą negatywnie wpłynąć na stan gotówki w portfelach. Do parku rozrywki Universal Studio prowadzi długa droga usłana sklepami. Ostatnia szansa na wyjazdowe wydatki! Są tu restauracje, kawiarnie, a nawet kino. Istne centrum handlowe na powietrzu. Pomysłodawcy wiedzieli co robią, gdyż tę samą drogę musieliśmy pokonać dwa razy, idąc do parku i wracając z powrotem na parking.

Wykupiliśmy nocleg w hotelu przy lotnisku, aby jak najbardziej wykorzystać ten ostatni dzień. Wczesnym rankiem mieliśmy samolot powrotny do Seattle. Teraz zostały już tylko wspomnienia, ale czuję, że jeszcze tu wrócimy!

See you next time!

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *