California: Pacific Coast Highway

Wstawanie o świcie wychodziło nam coraz lepiej. W Fort Bragg jeszcze nie opadła poranna mgła, gdy ruszaliśmy w dalszą trasę. Przy drodze mijaliśmy tylko zaskoczone naszym widokiem zwierzęta oraz surferów, szykujących się na poranne fale. 

Pierwszym punktem tego dnia była latarnia morska w Point Cabrillo Ligth Station. Stanęliśmy na parkingu oddalonym o pół mili od samej latarni i ruszyliśmy na poranny spacer. Dzięki temu, że przyjechaliśmy tak wcześnie, przez dłuższy czas byliśmy jedynymi osobami spacerującymi w stronę latarni. Tak, to można zwiedzać.

Zupełnie pusty o tej porze parking.

Welcome to Point Cabrillo Light Station.

W drodze do latarni.

Latarnia Point Cabrillo rozpoczęła swoją działalność w nocy 10 czerwca 1909 roku. Większość zabudowań obecnie znajdujących się na terenie stacji pochodzi właśnie z początków jej działalności. Oprócz samej latarni na terenie stacji znajduje się również budynek, z którego w razie gęstej mgły nadawany był sygnał dźwiękowy zbudowany następująco: 2 sekundy sygnału, 2 sekundy przerwy, ponownie 2 sekundy sygnału, po których następowały 24 sekundy przerwy. Czterostronne światło nawigacyjne również pracowało według ścieśle określonego schematu. Stała prędkość obrotu, wynosząca 10 sekund była niczym podpis, charakterystyczny tylko dla tej latarni w regonie.

Teren stacji latarnianej jest ogromny. Oprócz samej latarni, znajduje się tu również dom latarnika, domek jego pomocnika oraz dwa dodatkowe domki. Wszystkie są obecnie dostępne dla gości i można w nich zanocować!

Dawny dom pomocnika latarnika.

Otoczenie przyprawiało nas o dreszcze.

Pogoda na zwiedzanie nam sprzyjała. Świeciło piękne słońce. Jednak nie zawsze jest tak ładnie. W deszczowe i wietrzne dni skalisty brzeg zalewają ogromne fale roztrzaskujące się o ostre zbocza urwiska. W historii tego miejsca dwa razy odnotowano gigantyczne fale, które wdarły się przez okna latarni, rozbijając szyby i zostawiając wewnątrz ciężkie kamienie. Przez lata drążąca skały woda wyrzeźbiła ogromne szczeliny tworząc zjawiskowe klify.

W okresie od grudnia do kwietnia z tego punktu można obserwować wieloryby i delfiny podpływające wyjątkowo blisko brzegu. Nam niestety nie udało się wypatrzeć ani jednego morskiego stworzenia, ale za to spotkaliśmy całkiem sporo lądowych żyjątek.

Nie za bardzo były nami zainteresowane.

Wyglądały nawet na lekko znudzone, więc przerzuciłam się z powrotem na Kubę 🙂
Kuba chociaż z uprzejmości stara się pozować do zdjęć 🙂

Mewy lecące w perfekcyjnej formacji tzw. klucza.

Spędziliśmy tu trochę czasu wciąż nie mogąc się nacieszyć widokami i naturą wokół nas. Poszarpane brzegi lądu ciągnące się po horyzont wyglądają wprost nieziemsko. Ciężko mi było pożegnać się z tym miejscem zwłaszcza, że znalazłam tu mnóstwo wyjątkowych okazów do fotografowania.

Na tym zdjęciu dobrze widać laternę, czyli przeszklone pomieszczenie, w którym znajduje się urządzenie optyczne latarni.
Latarnia z przyległym do niej budynkiem, z którego nadawany był sygnał dźwiękowy podczas dużej mgły.
A tu wciąż zero zainteresowania.
Przyłapana na ‘polowaniu’ 😉

Po długim spacerowaniu udaliśmy się na małe co nieco. Na miejsce naszego postoju wybraliśmy urokliwe miasteczko Mendocino. O poranku wszystkie kawiarnie przeżywają oblężenie, ale udało nam się znaleźć miejsce do parkowania i wstąpiliśmy do Goodlife Cafe and Bakery. Świeże, poranne słońce, pyszne jedzenie i wakacje, czego chcieć więcej? Szczerze polecamy to miejsce!

Kontynuowaliśmy dalej naszą podróż słynną autostradą numer 1. Nie ma co ukrywać, istotnie jest to jedna z najbardziej widokowych dróg w USA. Przejazd nią trwa dwa razy dłużej, niż jazda zwykłą autostradą. Jednak nie się ma co dziwić. Co kilka mil po prostu trzeba się zatrzymać, wysiąść z auta i choć przez chwilę nacieszyć się widokiem.

Krótka przerwa na zdjęcia.

Nie tylko my wybraliśmy ten zakręt na miejscie kolejnego postoju. Również kierowcy z wielkiej, srebrnej cysterny zatrzymali się na poboczu, żeby uchwycić zjawiskowy ocean i nas!

Kierując sie dalej na południe, wypatrzyliśmy znak na małą plażę. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że zjeżdżamy. Przez około 15 minut jechaliśmy marnie rokującą drogą. Już zaczęliśmy tracić nadzieję, że ta droga prowadzi do nikąd, gdy znowu pojawiły się kolejne znaki kierujące na parking. Do plaży trzeba było dostać się przez wydmy. Spacer po brudnym, szarym piachu był wart widoków, które czekały za skarpą.

Okoliczna roślinność wydmowa.

Błękit oceanu.

Spowite mgłą wydmy.

Piękne, dzikie wybrzeże. Natura jest cudowna.

Niczym na krańcu świata.

Po krótkim spacerze wzdłuż wydm ruszyliśmy dalej w trasę. Co odróżnia USA od wielu europejskich zakątków z pięknymi widokami wzdłuż drogi? Liczba dobrze przygotowanych miejsc postojowych. Nawet na najbardziej zjawiskowych odcinkach nie było problemu ze znalezieniem wolnej zatoczki. To wielka zaleta, że w USA w większość punktów turystycznych jest bardzo dobrze przygotowana dla zwiedzających. Niestety, nie da się zatrzymać w każdym z tych miejsc. Inaczej całą podróż spędzilibyśmy jadąc autostradą numer 1. Staraliśmy się nadgonić tempa, więc stawaliśmy na kilka minut tylko, nawet nie wysiadając z samochodu robiliśmy zdjęcia i choć przez chwilę wdychaliśmy morską bryzę przez otwarte okna. Widoki są po prostu oszałamiające. Zwłaszcza na odcinku, który prowadzi wzdłuż klifów. Od zakrętów i wysokości, na której się znajdowaliśmy można było dostać zawrotu głowy!

To jednen z moich ulubionych punktów na tej trasie.

Kolejne zakręty.

I jeszcze więcej zakrętów.

Jedne z ostatnich dzikich plaż na tym odcinku autostrady numer 1.

Po drodze zaczęliśmy zauważać coraz więcej zabudowań. W końcu pojawiły się pierwsze mniejsze miejscowości, a to oznacza, że zbliżamy się do większej metropolii.

Bye bye, highway #1 and welcome San Francisco!

See you soon!

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *