Nasz kolejny punkt na trasie to miejsce w USA, które najbardziej chciałam zobaczyć. Jakiś czas przed wyjazdem z Polski Kuba zapytał mnie, co najbardziej chciałabym zwiedzić w Stanach. Z początku zapowietrzyło mnie, bo nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ten kraj jest tak ogromny, że lista miejsc do odwiedzenia mogłaby się ciągnąć w nieskończoność. Jednak pierwsze, co przyszło mi na myśl, to wielkie sekwoje. Coś, czego nie da się zobaczyć nigdzie indziej.
Od małego uwielbiałam przyrodę. Mając jakies 9 lat uparłam się, żeby zasadzić kukurydzę w doniczkach balkonowych z ziaren, które wyciągnęłam z paczki suchego jedzenia dla chomika. Walka z opozycją ze strony rodziny, która mimo moich wielkich chęci nie wierzyła, że cokolwiek z tego wyrośnie, opłaciła się i latem biegałam między wielkimi (przynajmiej, jak na mój ówczesny wzrost) plonami kukurydzy. Moja miłość do roślin trwa do dziś. Nie jestem w stanie żyć w mieszkaniu, w którym nie ma żadnych roślin. Z tego też powodu, coraz mniej widać zza naszego okna w mieszkaniu, gdyż przysłania je dziewięć drzewek awokado, oczywiście wyhodowanych z pestki.
Wracając do meritum. Sekwoje były moim miejscem numer jeden i nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę pierwsze wielkie okazy. Prosto z Oregonu wjechaliśmy do Kalifornii. Granicę między stanami przekroczylismy pośrodku lasu. Niemalże ją przegapiając. Jednakże, różnica w krajobrazie była znacząca. Skończyły się szerokie łąki i pagórki widoczne w oddali. Z każdą przejechaną milą robiło się coraz bardziej gęsto i zielono.
Po drodze zrobiliśmy mały przystanek na słodki ręcznie robiony czekoladowy fudge, czyli mocno czekoladowe ciasto z cukru, czekolady i masła. Potocznie, typowa mordoklejka, ale jakie dobre! Serwowują je w popularnej wśród lasów sekwojowych atrakcji, zwanej Trees of Mystery. Znajduje się pośrodku lasów, tuż przy głównej drodze. Nie sposób ją przegapić, gdyż już z daleka widać machającego nam na przywitanie Paula Bunyana – legendarnego drwala, będącego popularną postacią w amerykańskim folklorze. Najczęściej przedstawiany jest jako olbrzym, ubrany w kraciastą koszulę flanelową i toporne buty. W ręku trzyma siekierę z podwójnym ostrzem, a u jego boku jego wierny kompan, niebieski wół o imieniu Babe. Według legendy, Paul Bunyan był tak ogromny, że potrzebował pięciu wyczerpanych bocianów, aby dostarczyć go swoim rodzicom. Kiedy miał tydzień, mieścił się już w ubrania swojego ojca i zjadał 40 miseczek owsianki dziennie. Na swoje pierwsze urodziny dostał wielkiego, błękitnego woła o imieniu Babe. Babe urosła tak bardzo, że ślady jej kopyt utworzyły ok. 10 000 jezior stanowych wokół Minnesoty. A sam Paul stworzył Wielki Kanion, po prostu przeciągając za sobą swój topór. Wspólnie, Paul i Babe, tworzyli niezwyciężoną parę drwali.
Posągi Paula Bunyana można spotkać w wielu miejscach w USA. Jak każda legenda, ta również ma swoje źrodło w prawdziwej historii. Opowieści krążące o słynnych drwalach, o imionach Bon Jean and Fabian Fournier, przez lata utworzyły jedną wspólną legendę o Paulu Bunyanie. Dziś jego historia jest wciąż żywa, a jego posągi stanowią popularną atrakcją przyciągąjącą najmłodszych turystów (ale jak widać na zdjęciu niżej, tych większych też!).
Dokładnie za posągiem znajduje się wejście na szlak turystyczny, z którego można podziwiać rosnące tu od wieków sekwoje. Dodatkowo można wykupić bilet na kolejkę linową i oglądać piękne lasy z lotu ptaka. Niestety nam zabrakło czasu na spacer wśród Trees of Mystery. Odwiedziliśmy za to End of the Trail Museum (Muzeum na Końcu Szlaku), które wśrod swoich kolekcji posiada ręcznie plecione indiańskie kosze, biżuterię, ubrania, totemy, a także piękne, stare zdjęcia rdzennych mieszkańców. Te wyjątkowe eksponaty przypominają o tym, kim byli pierwsi Amerykanie i jak daleko sięga historia amerykańskich lasów.
Gęsto zarośnięte tereny zaczynały się już godzinę drogi od granicy z Oregonem. Znajduje się tutaj m.in. Redwood National Park (Park Narodowy Redwood) założony w 1968 roku, aby chronić sekwoje, które w tamtym czasie wycinane były masowo przez przybyłych na te tereny górników i drwali. Jednak, aby ujrzeć te najstarsze okazy trzeba było wjechać bardziej w głąb stanu.
Pierwszym przystankiem na naszej mapie było miejsce, które skradło moje serce już na etapie planowania podróży. To aleja bardzo starych sekwoi, nazywana Avenue of the Giants (Aleja Gigantów). Ciągnie się równolegle do autostrady 101, ale warto na nią zjechać i wydłużyć nieco swoją podróż. Drzewa rosną przy samej drodze. Co kilkaset metrów znajdują się niewielkie zatoczki dla samochodów, dzięki czemu można wysiąść z auta i na własnej skórze doświadczyć piękna tych majestatycznych drzew.
Nasze auto jest naprawdę duże, ale w porównaniu z wielkością sekwoi, wydawało się być niewielką zabawką. Pierwsze, co nas uderzyło, to cisza panująca w tym miejscu. Przyjechaliśmy dość wcześnie, nie było jeszcze 9:00. Przez dobre 15 minut nie przejechało tędy żadne auto. Mogliśmy napawać się ciszą sam na sam z tymi magicznymi drzewami.
Kolejna rzecz, na którą zwróciliśmu uwagę, to zapach. Cudowny zapach starego lasu. Pełen głębokich aromatów późnego lata i wczesnej jesieni. Myślę, że wybraliśmy idealną porę roku na wizytę w tym miejscu.
Stare konary zwalonych drzew stanowią pożywkę dla rosnących w ich miejscu kolejnych, ale są również atrakcją dla odwiedzających. Uświadamiają nam jak mali jesteśmy w porównaniu z tymi kolosami.
Wkraczając do tego lasu czułam się, jakbym wchodziła do świątyni. Każde z tych drzew to kilkaset lat nieprzerwanej historii. Pamiętają nas, ale też miliony innych osób, które stąpały wcześniej po tej samej ziemi. Słyszały wiele głosów i były świadkami niezliczonych historii ludzkich. Gdyby tylko mogły mówić…
Słońce wschodzi coraz wyżej i więcej turystów nas mija. Najwyższy czas ruszać dalej w drogę. Kierujemy się w stronę wybrzeża, gdzie wjedziemy na słynną autostradę numer 1 (The Pacific Coast Highway), czyli najbardziej widokową spośród wszystkich autostrad w USA.
Nie mogliśmy się powstrzymać! Choć na chwilkę musieliśmy zatrzymać się i zejść na plażę, aby przywitać się z oceanem. Woda była za zimna na kąpiel bez pianki, ale piękne widoki i słońce wystarczyły, aby nas zachwycić.
Droga wzdłuż wybrzeża ciągnie się aż do samego San Francisco. Przed nami jeszcze wiele mil podroży, pełnej zachwytów nad pięknem otaczającego nas świata, który zapiera dech za równo za dnia, jak i w nocy.
Sweet Dreams Poland! See you next time!
Piękna podróż pięknie opowiadana. Czekamy na ciąg dalszy.
a widzieliście Generała Shermana?