Z chwilą, gdy w nasze ręce wpadły książki “Busem przez świat – Ameryka za 8 dolarów” wiedzieliśmy, że nie obędzie się bez podobnej podróży i w naszym przypadku. Pomysł wyszedł spontanicznie, gdyż wcześniej nie rozmawialiśmy o żadnych konkretnych planach, ani datach takiego wyjazdu. Zwyczajnie, któregoś dnia Kuba wypalił: “A może by tak wynająć auto i pojechać w tę podróż przez Stany?” Dodam, że tego dnia nasłuchaliśmy się trochę country i możecie sobie wyobrazić, jak szybko wpadliśmy w klimat jazdy pustymi autostradami, powiewów ciepłego wiatru i zapachu dzikiej, amerykańskiej prerii. Tak właśnie zaczęła się nasza “roadtripowa” przygoda.
Pierwsze plany zaczęliśmy snuć pod koniec lipca, a w drogę ruszyliśmy w połowie września. Czasu na przygotowania zatem nie było dużo, ale wystarczająco, żeby zaplanować 16-dniową wyprawę samochodem przez 9 stanów USA. Chcieliśmy zwiedzić, jak najwięcej w ograniczonym czasie niecałych 3 tygodni. Lista punktów “must see” była długa i niestety stale rosła. Trzeba było to jakoś ogarnąć, więc zaczęłam szukać aplikacji, która pozwoliłaby wszystko jasno i klarownie ułożyć. Wybraliśmy Roadtrippers, w zasadzie pierwszą z listy wyszukiwania. Jest darmowa, posiada bazę miejsc, które warto odwiedzić, można stworzyć własną podróż od zera lub użyć jednej z gotowych tras i edytować ją wspólnie z towarzyszami podróży. Działa smartfonach, ale również na komputerze. Przy planowaniu szczegółowej trasy praca na większym ekranie jest zwyczajnie wygodniejsza. Po dodaniu wszystkich punktów, powstaje gotowa lista z przewodnikami po atrakcjach, recenzjami i zdjęciami oraz mapka z pełną trasą podróży i przydatne statystyki (całkowity czas, długość, a nawet szacowane ilości i koszty paliwa). Aplikacja wylicza również czas przejazdu pomiędzy konkretnymi punktami na trasie. Dzięki temu, mogliśmy lepiej zaplanować, ile miejsc zdążymy obejrzeć danego dnia i na którą zajedziemy do hoteli. Ponadto GPS i wyświetlanie trasy działa poza zasięgiem sieci komórkowej, co uwierzcie, okazało się niezwykle istotne w trakcie jazdy, dosłownie, pośrodku niczego.
1,5 miesiąca do wyjazdu – Kuba
Pierwsze, co należało zarezerwować to auto. Bez auta nie będzie road tripu. A skoro ma to być amerykański road trip, no to i auto musiało być amerykańskie. Wybór jest oczywisty, muscle car. Tylko który? Są trzy: Ford Mustang, Dodge Challenger i Chevrolet Camaro. Wszystkie dwudrzwiowe, z długą maską i silną jednostką napędową różnią się tak naprawdę niewiele.
Ford, najbardziej rozpoznawalny, zapisał się w mojej głowie już w dzieciństwie, gdy rodzice oglądali takie hity, jak Bullit czy Znikający Punkt. W najnowszym modelu podstawowy silnik o wielkości 2,4 litra dostarcza 310 koni mechanicznych.
Dodge, to istne monstrum, ponad 5 metrów długości, bardzo mocno zabudowany i masywny, a jednocześnie najcichszy w środku. Rownież zagrał w filmie Znikający Punkt, a niedawno i w Grand Tour. Richard Hammond testował najmocniejszą jego wersję, Hellcat, która osiąga 707 koni. Karolina bardzo chciała jechać właśnie takim, ale wytłumaczyłem jej, że to na pewno bardzo niebezpieczne, wiec trzeba było ograniczyć wybór do wersji podstawowych.
Ostatni, Camaro, zasłynął w Transformersach, jako żółty Bumblebee. Z całej trójki jest najmniejszy i najgłośniejszy w środku. Daje najwięcej frajdy z jazdy na krótkich odcinkach, ale najtrudniej z nim wytrzymać w dłuższej trasie. Do tego liczba koni 275, przechyliła szalę w kierunku dwóch pierwszych aut.
W finale wygrał Mustang, ponieważ innego Dodge’a już testowaliśmy w trakcie zdawania prawa jazdy. Teraz pozostało dopasować termin wyjazdu do cen oferowanych przez lokalne wypożyczalnie. Po przeanalizowaniu chyba wszystkich firm oferujących wynajem samochodów w Seattle, w końcu zdecydowaliśmy się na tę konkretną. Auto zarezerwowane. Znaliśmy już dokładny termin podróży, więc teraz pozostało już tylko zaplanować atrakcje. Jeeej!
1 miesiąc do wyjazdu
Pierwsze dni planowania spędziliśmy na szukaniu miejsc, które najbardziej chcieliśmy odwiedzić. Jako jedne z pierwszych na listę trafiło San Francisco. Po drodze dodaliśmy Portland, kolejne miejsca to Yosemite National Park, Las Vegas, Grand Canyon, Monument Valley, Salt Lake City, Granad Teton National Park i Yellowstone National Park. OK, wszystkie atrakcje wpisane. Aplikacja pokazała nam w sumie niecałe 60 godzin jazdy. Świetnie, to był mniej więcej nasz target. Możemy zatem przejść do następnego kroku, czyli czas na rezerwację noclegów. I tu zaczęły się schody.
3 tygodnie do wyjazdu
Ceny noclegów okazały się, no cóż, niewesołe, więc postanowiliśmy, że czas na pierwszą reorganizację podróży. Ale nie myślcie sobie, że to jakieś tam kosmetyczne zmiany. Na niecałe 3 tygodnie przed podróżą pozamienialiśmy kolejnością połowę miejsc, kilka punktów musiało wypaść, doszły nowe i od razu lepiej. No prawie, tylko liczba godzin się jakoś tak drastycznie zwiększyła do 80. W sumie na naszej mapie zaznaczyliśmy maksymalną liczbę punktów na jaką pozwala aplikacja, czyli 50. Nie udało nam się zrealizować tylko wyprawy do Death Valley, dlatego odpadło nam kilka punktów. Z powodu powodzi, która miała miejsce niedawno, zamknięta została większość tras po którym mogliśmy przejechać bez napędu na cztery koła. Poniżej mapka z trasą i zaznaczonymi punktami, które odwiedziliśmy.
2 tygodnie do wyjazdu
Pozostało ułożenie checklisty i zgromadzenie wszystkich potrzebnych rzeczy. Jednym z pierwszych punktów i jak się okazało później bardzo przydatnych, okazała się lodówka turystyczna. Nabyliśmy niewielką szczelnie zamykaną lodówkę campingową. Co prawda, nasz plan nie przewidywał noclegów na kempingach, na łonie natury, w bliskiej odległości od dzikiej zwierzyny, ale mimo wszystko postanowiłam sprawdzić strony internetowe parków narodowych w poszukiwaniu informacji, o tym jak się należy przygotować na bliskie spotkanie z dziką przyrodą.
Tydzień do wyjazdu
Dalej przeglądam strony parków narodowych, z trochę większym niepokojem. Wszystko gra, pogoda spoko, wiele szlaków pootwieranych, ostrzeżenia o korkach – standard. Planujemy zwiedzanie parków w środku tygodniu, więc wszystko gra. No prawie wszystko. Tylko te miśki. Czemu one w ogóle nie boją się zaglądać do tych pojemników na jedzenie? Ja bym się bała, że mnie jakiś człowiek sprayem potraktuje. Z przerażeniem naoglądałam się filmów o tym, jak miśki dobierają się do specjalnych pojemników na jedzenie i dostają się do aut zaparkowanych na campingach w poszukiwaniu słodkich przekąsek. Dodam, że w pierwszym miesiącu pobytu w Seattle, jeden miły kierowca nas delikatnie ostrzegł, żeby zawsze w lesie mieć ze sobą spray na niedźwiedzie. Opowiedział nam historię jak to jeden mieszkaniec Washingtonu wyszedł tylko po listy do skrzynki… i już nie wrócił. No cóż, na wszelki wypadek dopisałam do naszej checklisty listy spray na niedźwiedzie.
Dzień wyjazdu
Checklista gotowa, odhaczona. Wszystkie ubezpieczenia załatwione. Zakupy zrobione. Pakowanie w trakcie. Kuba w pracy, a ja staram się domknąć walizkę. Sprawdzam godzinę – czas wychodzić. Trudno, z walizką rozprawie się później. Trzeba jechać na lotnisko odebrać auto. Bierzemy zipcara i ruszamy w drogę. W trakcie jazdy powoli wkręcamy się w nadchodzącą jazdę 300 konnym muscle carem. Na lotnisku kolejka do odbioru aut. Czekamy. Kuba drepcze w miejscu. W końcu nadchodzi nasza kolej. Pani w okienku pyta, jak może nam pomóc. Podekscytowani mówimy, że mamy rezerwację. Pani, na to: “Poproszę ID i kartę kredytową“. Kuba lekko nieobecny, w głowie już siedzi za kierownicą Mustanga i reguluje fotel. Po chwili podaje dowód oraz debetówkę i odpływa ponownie. Pani, dalej: “Poproszę bilet powrotny na samolot“. Zgrzyt… Jaki znowu samolot? My za 6 godzin jedziemy na road trip, samochodem, a nie samolotem! No i się zaczęło. Potok słów wylał się z nas z mocą Niagary. Próbowaliśmy na wszelkie sposoby wytłumaczyć, że wszystko było potwierdzane online i telefonicznie, i że ani przez moment nikt się nawet nie zająknął, że bez karty kredytowej nie będziemy mogli wynająć tego auta. Po chwili, nadzieja zakiełkowała w naszych sercach. Pani postukała w klawiaturę i powiedziała, żeby chwilę zaczekać. Wiara w ludzkość odzyskana, pani w końcu się zorientowała, że sterczymy tu nad nią licząc na jej pomoc. Podążamy wzrokiem do miejsca skąd idzie i powoli z lekkim niedowierzaniem nasze szczęki osuwają się w kierunku posadzki, gdy naszym oczom ukazuje się nasza zbawczyni z tabliczką w rękach z napisem “Przy płatności kartą debetową wymagane jest okazanie biletu na samolot w obie strony“. Dumnie prezentuje nam tabliczkę dodając, że nie może nam pomóc. Serio? Przez chwilę staliśmy osłupiali nie mogąc zmobilizować wszystkich neuronów do akcji. One też pewnie były w szoku. Jednak instynkt przetrwania włączył się ponownie i cisnęliśmy dalej w poszukiwaniu rozwiązania. Na grad naszych pytań, Pani jednak zaproponowała, żeby spróbować w ich oddziale w centrum miasta, gdyż mają tam inną politykę odnośnie kart kredytowych i może wynajmą nam jakieś inne auto, które będzie dostępne. Jakieś inne auto??? Na amerykański road trip? Możecie sobie wyobrazić minę Kuby na te słowa. No nic, próbujemy. Dzwonimy do centrum i pytamy, co mogą nam zaoferować. Damski głos w słuchawce wesoło oznajmił, że ależ tak mogą pomóc. Mają w tym czasie wolne auto, Toyotę Camry. I teraz, skupcie się przez chwilę. Wyobraźcie sobie, że jesteście mną i siedzicie na przeciwko Kuby i słyszycie słowa Toyota Camry i widzicie minę Kuby, z której jasno widać, że próbuje całym sobą wyobrazić sobie, że świetnie, naprawdę świetnie byłoby pojechać na iście amerykański road trip Toyotą Camry. Nie no, autko spoko, myślę sobie. Lepsze to niż nic, prawda? Podnoszę wzrok ponownie na Kubę. Chcę pokazać, że spoko, bierzemy, ale Kuba w tym czasie jest daleko, daleko stąd. Gdzieś na amerykańskiej prerii. Siedzi w naszej Toyotce i właśnie mija go piękny lśniący Mustang, a ja widzę ten sztywny grymas na jego twarzy i już wiem, że nici z Toyotki.
Chwilę później jechaliśmy już z powrotem do Seattle. Wpadliśmy do oddziału w centrum i w niecałe 20 sekund streściliśmy nasz problem. Niestety usłyszeliśmy, że nie mogą nam pomóc, gdyż u nich obowiązuje ta sama polityka, co na lotnisku. Tu jednak, wykazali się większą empatią. Podarowali sobie zabawę z tabliczką, ale zastosowali ten sam numer z przeniesieniem problemu na kogoś innego. Polecili nam zajrzeć do sąsiedniej firmy, która ponoć ma inne zasady. Nie tracąc nadziei ruszyliśmy do drzwi. Na miejscu, niczym bumerang znów wróciła nasza Toyotka. Ponownie jak ostatnio, ale tym razem Kuba postanowił wyłożyć, uprzejmemu panu proponującemu Toyotkę, przyświecającą nam ideę amerykańskiego road tripu. O dziwo, zrozumiał. Być może, ze współczucia, a być może dlatego, że był reprezentantem tej samej płci. Zaproponował, abyśmy pojechali na górę na parking i tam zapytali o dostępne na dziś auta. Może coś nam się uda wybrać. Spychologia w tych wypożyczalniach na porządku dziennym. No nic, co nam pozostało? Poszliśmy. Kuba właśnie powinien zaczynać spotkanie w pracy. Wiedzieliśmy, że to ostatnie miejsce, w którym zdążymy dziś jeszcze coś załatwić, więc bierzemy cokolwiek, co nie jest Toyotą. Po raz kolejny ekspresowo przedstawiliśmy nasz problem. Pracownik wypożyczalni na to “Bez obaw, pomogę Wam”. Chwila zawieszenia. Najwyraźniej nie zrozumiał o co mi chodzi. Po chwili wskazał na stojącego w cieniu błyszczącego, czarnego Challengera i powiedział, że nam go wynajmie. Najpierw szok i niedowierzanie. Po chwili ulga i euforia, w końcu! I tak oto ruszyliśmy w road trip pięknym, lśniącym Dodgem Challengerem.
No prawie, najpierw musiałam nim wyjechać z garażu, w którym stał. Kuba pędzi na spotkanie i pyta czy pojadę nim do domu. Dla tych, którzy są zorientowani w temacie zupełnie tak, jak ja byłam, gdy ochoczo odpowiedziałam “No jasne“, przedstawiam małe wyjaśnienie. Dodge Challenger to typowe amerykańskie, sportowe auto. Jedyne 5 metrów długości. Ha! Co to tam, 5 metrów, nie? No właśnie, jak zawsze diabeł tkwi w szczegółach i znów postanowił sobie ze mnie zadrwić. Tu, ponownie spróbuje uruchomić Waszą wyobraźnię. Pamiętacie Citroena C1, którym zwykłam podróżować po Warszawie? Widzicie go? To teraz wyobraźcie sobie, że ma podwójną maskę z przodu i jeszcze jedną dodatkową z tyłu. Co Wam wyszło? Bo jak dla mnie to na oko mały lotniskowiec. No trudno, jakoś spróbujemy. Pytam się uprzejmego pana z obsługi, jak mam z tego garażu wyjechać? Starałam się wyglądać na wyluzowaną, podejrzewając, że zaraz wpadnie w panikę na myśl, że to ja, kobieta, będę nim wyjeżdżać. Na co nasz, jak sie okazało jeszcze bardziej wyluzowany ekspedient: “A bardzo prosto, tym ślimakiem 2 piętra w górę, a potem do końca i w lewo. Tam będzie kolejny ślimak, 3 piętra w dół i wyjeżdzasz prosto na ulicę”. Jasne. Ślimaki? Wąskie ślimaki. Dobrze, że to auto ma małą maskę to bez problemu dam radę na tych zakrętach. Tak przynajmniej sobie wmawiałam. Dodatkowo do mojej mantry dodałam: tylko nie wjedź w ścianę, to auto nie ma jeszcze roku! No to ruszyłam.
Wbrew pozorom Dodge okazał się całkiem skrętny i wspólnymi siłami (ja + Dodge) cało wyjechaliśmy na ulicę. Tak nam dobrze poszło, że po 3 tygodniach stał się dla nas jak, dom, jak członek rodziny, z którym bardzo ciężko było się potem rozstać.
Gotowi? To jedziemy!